W pierwszy dzień przedszkola Grace odprowadziłam ją do szkoły, a jej plecak był prawie tak duży jak ona sama. Grupka rodziców stała na chodniku z wyciągniętymi telefonami, uwieczniając tę chwilę.
Patricia i Roger spotkali nas na rogu. Patricia machała małą flagą, jakby to była parada.
„Uwaga, babciu, szykuje się wstyd” – mruknął Warren.
Grace uśmiechnęła się.
„To moja babcia” – powiedziała z dumą innej dziewczynce, wskazując na Patricię. „Przyjeżdżała na wszystkie nasze wakacje”.
Poczułem, że coś w mojej klatce piersiowej się rozluźnia.
Kilka lat temu moja matka wysłała mi album, który miał mi przypominać o moim miejscu: poza kadrem.
Teraz, wracając ze szkoły podstawowej, trzymając Warrena za rękę i kłócąc się z Patricią i Rogerem o to, kto w piątek odbierze Grace na lody, w końcu zrozumiałem, na co się zgodziłem.
Porzuciłam ludzi, którzy potrzebowali, żebym była mała, żeby poczuć się wielką. W zamian zyskałam rodzinę, która bez wahania kupiła dodatkowe bilety lotnicze.
Kiedy wróciliśmy do domu, podszedłem do półki.
Z dwóch albumów zrobiło się sześć.
Pierwsza wizyta Grace w zoo. Jej pierwsze Halloween. Wydruk USG ze Szkocji, który wsunęliśmy do plastikowej koszulki. Żółty album był coraz bardziej wypchany, a jego grzbiet się napinał.
Czerwony siedział tam zamknięty.
Zdjąłem go po raz ostatni i wyniosłem na mały balkon przy naszej sypialni.
W dole szumiało Chicago — w oddali wyły syreny, ktoś krzyczał o meczu, słychać było syczenie autobusu.
Otworzyłem album i przekartkowałem: Miami, Yellowstone, DC, Włochy, Bahamy, Grecja, Kolorado.
Trzyosobowa rodzina udająca, że zawsze byli kompletni.
Na samym końcu, schowana w okładce ze zdjęciem Kolorado, znajdowała się coś, czego wcześniej nie zauważyłem — mała, złożona notatka.
Pismo mojej matki.
Avery—
Myślałem, że w końcu dostrzeżesz, jak wiele zrobiliśmy jako rodzina. Może pewnego dnia zrozumiesz, dlaczego podjęliśmy takie, a nie inne decyzje.
Kocham Cię, Mama.
Nie, przepraszam.
Nie. Myliliśmy się.
Zrozum, dlaczego podjęliśmy takie, a nie inne decyzje.
Długo wpatrywałem się w notatkę.
Potem złożyłem ją z powrotem, patrzyłem, jak wkładam ją na tył albumu, i zdałem sobie sprawę, że jej powody już mnie nie obchodzą.
Ból nie znika wraz z wyjaśnieniami. Rozpływa się powoli, wraz z kolejnymi wyborami.
Nie spaliłem albumu.
Nie potrzebowałem dramatycznego gestu.
Zamiast tego zamknąłem go, wróciłem do środka i wsunąłem do tekturowego pudła w szafie w przedpokoju, z napisem „rzeczy prawne”. Leżało ono dokładnie między teczką z dokumentami sądowymi a starą umową najmu mojego pierwszego mieszkania.
Dowody, nie Pismo Święte.
Tej nocy, kiedy Grace już spała, a w domu unosił się zapach ciasteczek, które Patricia upiekła „po prostu”, Warren i ja usiedliśmy przy kuchennym stole z laptopami.
„Więc” – powiedział. „Dokąd dalej?”
„Grace była na plaży i w górach” – powiedziałem. „A może gdzieś na pustyni?”
Warren otworzył zakładkę i zaczął pisać.
„Parki narodowe” – powiedział. „Możemy wynająć kampera. Odwiedzimy trzy z nich za jednym razem”.
Zaśmiałem się.
„Kamper?”
„Co?” – zapytał. „Będziemy brać leki na chorobę lokomocyjną. W najgorszym wypadku zatrzymamy się i zrobimy grillowany ser”.
Słowa „choroba lokomocyjna” i „Ohio” przemknęły mi przez głowę, ale nie bolały już tak jak kiedyś. Wyobraziłem sobie Grace na tylnym siedzeniu, otoczoną kolorowankami i przekąskami, paplającą o formacjach skalnych.
„Dobrze” – powiedziałem. „Stwórzmy trochę wspomnień”.
Zarezerwowaliśmy wycieczkę jeszcze tego samego wieczoru — miała to być pętla przez Zion, Bryce Canyon i Wielki Kanion latem następnego roku.
Nikt nie zapytał, czy chcę iść. Nikt nie zasugerował, żebym został, żeby poczuć się bardziej komfortowo.
W e-mailu potwierdzającym rezerwację znajdował się mały obrazek u góry: przedstawiał on rysunkowy kamper zmierzający w stronę zachodzącego słońca, a na jego przedniej szybie rysowała się sylwetka trzyosobowej rodziny.
Wpatrywałam się w nią, moja mrożona herbata spływała po podstawce w kształcie amerykańskiej flagi, a laptop Warrena powoli wkraczał do mojej przestrzeni, tak jak jego życie.
Moi rodzice przez dwadzieścia lat wmawiali mi, że wakacje służą tworzeniu wspomnień, a potem zorganizowali swoje pod kątem mojej nieobecności.
Teraz, po latach, rozprawach sądowych i jednym upragnionym dziecku, w końcu zrozumiałam, co obiecałam sobie tamtej nocy, rezerwując pobyt w Toskanii.
Nie siedzę już w domu, żeby dbać o komfort innych.
Idę.
I po raz pierwszy, gdziekolwiek się udam, będę z ludźmi, którzy mnie tam chcą — i nie zostawię żadnej cząstki siebie.