„Patrz” – mówi Silas, opierając się o moje ramię, gdy nad nami wybuchają fajerwerki. „To nasza rodzina”.
Nasza rodzina.
Kopalnia.
Nie przez to, kto nas pierwszy wybrał, ani przez to, kto powiesił na ścianie najwięcej oprawionych certyfikatów. Przez to, kto został, kto się pojawił, kto nie pozwolił dziecku uwierzyć, że jest gorsze.
Czasami, późno w nocy, gdy dzieci śpią, a w domu wreszcie panuje cisza, Julian i ja siadamy na tylnych schodach, patrząc na nasz mały ogródek. Lampa na ganku rzuca delikatną poświatę. Flaga na maszcie przy drzwiach wisi nieruchomo w letnim powietrzu.
„Czy czujesz się kiedyś winny?” – pyta raz. „Z powodu tego, jak to się skończyło?”
„Jest mi smutno” – mówię. „Z ich powodu. Z powodu tego, co stracili, bo nie potrafili zrezygnować z racji. Ale winni? Nie. To nie my im to zrobiliśmy. Oni sami sobie to zrobili”.
Powoli kiwa głową.
„Dziś rano” – mówi – „Ara wróciła ze szkoły z rysunkiem rodziny. Nas. Dom. Flagę. Narysowała moją ciocię w kącie, trzymającą notes ze znakiem dolara i szerokim uśmiechem, jak jakaś wróżka chrzestna z banku”.
Śmieję się.
„Dzieciaki to rozumieją” – mówię. „Zawsze wiedzą, kto je tak naprawdę wybiera”.
Opiera głowę o moje ramię.
„Myślisz, że posunęliśmy się za daleko?” – pyta cicho. „Odcinając je. Publikując to, co zrobiliśmy. Pozwalając, żeby wszystko upadło”.
Myślę o łzach Ary w tym przegrzanym salonie. O Silasie pchającym zdalnie sterowany samochodzik po wypolerowanej drewnianej podłodze. O słowach Bei, które odbijały się echem w uszach naszej córki.
Dzieci, które popełniły błędy twojej mamy, nie mogą nazywać mnie babcią.
Myślę o osiemdziesięciu tysiącach dolarów. O czekach za czekiem wystawionych z obowiązku. O tym, jak wydali każdy cent z jego hojności, jakby im się należał.
Myślę o głosie ciotki Virginii w telefonie, stanowczym i bezkompromisowym. O tym, że przyszłość moich dzieci, choć odrobinę, przesunie się na twardszy grunt.
Myślę o dźwięku zamykanych drzwi wejściowych w tamten świąteczny dzień. Ostrym trzasku, który po raz pierwszy wydał mi się granicą, a nie murem.
„Szczerze?” – pytam. „Nie sądzę, żebyśmy posunęli się wystarczająco daleko. Ale na tyle daleko, żeby to poczuli. I to się liczy”.
Śmieje się cicho.
„Sprawiedliwie” – mówi.
Siedzimy tam jeszcze chwilę, obserwując świetliki mrugające na podwórku i słuchając odległego gwizdu pociągu przecinającego noc w Ohio.
Więc teraz zapytam ciebie, niewidzialnego ciebie, który czytasz to na swojej kanapie, w łóżku lub w pokoju socjalnym gdzieś w mieście, które huczy tak samo jak moje:
Co o tym myślisz?
Za daleko?
A może nie dostatecznie daleko?