W deszczową noc miasto wygląda jak rozbite lustro.
Jechałem dziesięć godzin zanim ją zobaczyłem na rogu głównej alei, przemoczoną, z jedną ręką na brzuchu i drugą rozpaczliwie uniesioną.
Podszedłem i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, otworzyła tylne drzwi.
„Proszę, proszę” – błagała. „Muszę jechać do szpitala San José. Dziecko się rodzi”.
Była młoda, miała może dwadzieścia pięć lat, twarz wykrzywioną bólem. Policzki miała mokre, choć nie potrafiłem stwierdzić, czy to od deszczu, czy od łez.
„Wsiadaj, wsiadaj” – powiedziałem. „Spokojnie, dojedziemy”.
Zacząłem szybko, ale ostrożnie. Oddychała głęboko, próbując opanować skurcze.
„Jak masz na imię?” zapytałem, próbując ją uspokoić.
„Carolino” – odpowiedziała między westchnieniami. „O Boże, tak strasznie boli”.
„Już prawie czas, Carolina. Oddychaj tak, jak cię uczyli, dobrze?”