Co?
Trzy kropki mrugały przez długi czas.
Potem pojawiło się zdjęcie.
Dziadek. Skyler. I ja. Wszyscy troje przed szyldem Cushing Yard, objęci, z twarzami umazanymi smarem i kurzem. Nie mogliśmy mieć więcej niż dwanaście i piętnaście lat. To musiał być dzień, w którym pozwolił nam po raz pierwszy wspiąć się na wycofaną z eksploatacji platformę, w za dużych kaskach na głowach.
Narysowała palcem serduszko w rogu zdjęcia.
Znalazłem to w pudełku w nowym mieszkaniu mamy, w następnym SMS-ie brzmiał: Pomyślałem, że powinieneś to mieć.
Długo wpatrywałem się w zdjęcie.
Dlaczego? Odpisałam.
Bo to jedyne zdjęcie, na którym wyglądasz na szczęśliwą. I nie mam ochoty go usuwać.
Nie wiedziałem, co z tym zrobić.
Dziękuję, napisałem.
Trzy kropki mrugnęły ponownie.
Nadal jestem na ciebie zła, napisała. Za to, co się stało. Za to, jak to się stało. Ale bardziej jestem zła na siebie, że nie przeczytałam tych czerwonych maili. I na mamę. I na Cole’a. I… chyba na nas wszystkich.
Powinieneś być, odpowiedziałem, bo szczerość była jedyną rzeczą, która pozwalała mi zachować zdrowy rozsądek tak długo. Ale cieszę się, że ty też jesteś na nich zły.
Kolejna pauza.
Gdybym wróciła do Tulsy na weekend, napisała, zupełnie hipotetycznie, czy umówiłbyś się ze mną na kawę? Gdzieś w miejscu publicznym. Żebyś nie mógł mnie zwolnić ani wydziedziczyć w obecności świadków.
Wybuchnąłem głośnym śmiechem, przestraszając biznesmena chrapiącego na siedzeniu obok mnie.
Może, napisałem. Nie obiecuję.
Jasne, odpowiedziała. Pomyślę o tym. Hipotetycznie.
Pracownik bramki zadzwonił do Tulsy. Zamknąłem laptopa, schowałem telefon do kieszeni i ustawiłem się w kolejce.
Kiedy schodziłem po rękawie, otworzyłem zdjęcie jeszcze raz.
Byliśmy w tym dzieciakami. Przed udarami. Przed salą konferencyjną. Przed Harvardem, Houston, Aspen i wszystkimi sposobami, w jakie nauczyliśmy się ranić siebie nawzajem pieniędzmi i słowami ostrzejszymi niż jakikolwiek klucz francuski.
Na zdjęciu widać, że ręka dziadka spoczywa na moim ramieniu, pewna i silna.
Trzy ściśnięcia, pomyślałem. Zawsze trzy.
Odsunęłam telefon, wsiadłam do samolotu i znalazłam swoje miejsce.
Za oknem pas startowy lśnił w zachodzącym słońcu. Gdzieś cztery stany dalej pompy pracowały, ekipy sprawdzały manometry, spawacze po skończonym dniu brali prysznic. W Tulsie światła na wieży miały się zapalić, reflektory w stoczni Cushing miały rozbłysnąć, a Travis miał krzyczeć do kogoś o okularach ochronnych.
Nasze nazwisko widniało na wszystkim.
Nasz.
Nie dlatego, że wymagała tego krew.
Bo tak wybrałam. Bo zapłaciłam cenę, policzyłam każdy koszt i uznałam, że niektóre dobra są warte spalenia rodziny, żeby je chronić.
Silnik zawarczał. Samolot przechylił się, z rykiem pomknął po pasie startowym i wzbił się w powietrze.
Zamknąłem oczy i po raz pierwszy od dawna pozwoliłem sobie wyobrazić przyszłość, która nie będzie polegała tylko na posiedzeniach zarządu, rozliczeniach i groźbach sądowych.
Przyszłość, w której być może pewnego dnia niedzielne popołudnie nie będzie przypominało pola bitwy. Gdzie siostra będzie mogła usiąść naprzeciwko mnie w barze, wypić kiepską kawę i zjeść jeszcze gorsze ciasto, i porozmawiać o czymś innym niż zdrada.
Gdzie nazwisko Sinclair oznaczało coś więcej niż tylko historię o tym, jak jedna zapomniana córka po cichu przejęła koronę.
Może nigdy nie skleimy starych kawałków z powrotem.
Może z tych odłamków zbudujemy coś zupełnie nowego.
Smar pod paznokciami. Dług spłacony. Platformy stoją.
Gwiazdy nad jeziorem.
Trzy ściśnięcia.
Jedna obietnica.
Nadal nasze.