„Oczywiście, mamo” – usłyszałam siebie, a słowa brzmiały ciężko i obco na moim języku. „Przyniosę je. Dopilnuję, żeby wszystkie były na miejscu”.
Uśmiechnęła się, prawdziwie szczerym uśmiechem, takim, za jakim tęskniłam całe życie. „Kochana, zawsze tak robisz. Moja cudowna, niezawodna Eleno”.
Resztę wieczoru spędziłem na zbieraniu dokumentów, skrupulatnie umieszczając je w eleganckim, skórzanym portfolio. Niepokój nie ustępował, tępe pulsowanie pod powiekami, ale stłumiłem go. To już koniec, powtarzałem sobie, starając się brzmieć przekonująco. To punkt zwrotny. W końcu pokaże mi, że jej zależy.
A to był dopiero początek.
Penthouse huczał wymuszoną wesołością kolacji przedślubnej. Mój penthouse, symbol mojej nieustającej ambicji, służył teraz jako scena dla wystawnych przygotowań do ślubu mojej siostry. Białe róże kwitły na każdej powierzchni, kwartet smyczkowy grał Vivaldiego w kącie, a wykonana na zamówienie rzeźba lodowa przedstawiająca dwa splecione gołębie powoli płakała na srebrnej tacy. Przeciskałam się przez tłum z wymuszonym uśmiechem przyklejonym do twarzy, grając posłuszną starszą siostrę, hojną gospodynię, milczącego architekta szczęścia innych. Rodzice Arthura, państwo Davies, byli serdeczni, lecz zdystansowani, spoglądając na bogate otoczenie z mieszaniną podziwu i ledwo skrywanej podejrzliwości. Moja matka, w lśniącej jedwabnej sukni, pławiła się w tej uwadze, racząc gości opowieściami o „delikatnej naturze” Jessiki i tym, jak potrzebowała „stałego wsparcia”. Ja, ta stała podpora, jedynie dolewałam szampana do kieliszków.
Podano kolację, pięciodaniowy posiłek przygotowany przez szefa kuchni z gwiazdką Michelin, którego osobiście zatrudniłem. Rozmowa była sztywna, przerywana wdzięczącym się chichotem Jessiki i górnolotnymi oświadczeniami mojej matki. Czułem narastający lęk, ucisk w piersi, który nie miał nic wspólnego z obfitym jedzeniem. Skórzana teczka, zawierająca akty własności całego mojego dorobku, leżała niewinnie na stoliku obok podium.
Potem nastąpiły toasty. Kilkoro krewnych złożyło nijakich życzeń dla pary. Ojciec Artura, korpulentny mężczyzna o bystrym spojrzeniu, wygłosił dość długą mowę o wartościach rodzinnych i wspólnej przyszłości. W końcu moja matka, pani Vance, wstała, z gracją wchodząc na podium. Delikatnie stuknęła w mikrofon, a jej usta rozświetlił słodki uśmiech, emanujący niemal anielską poświatą w łagodnym świetle.
„Moje córki” – zaczęła melodyjnym głosem – „są moim życiem. A dziś, gdy Jessica wyrusza w tę piękną podróż małżeńską, przepełnia mnie ogromna radość. Jest tak wrażliwą, kochającą duszą, prawdziwym darem”. Przerwała, omiatając wzrokiem zgromadzonych gości, aż w końcu spoczęła na Jessice, która promieniała z samozadowolenia. „I Elena” – kontynuowała, zwracając się do mnie z osobliwym błyskiem w oku – „która zawsze była taka… praktyczna. Taka hojna. Elena, która ma tak wiele, postanowiła dać siostrze najlepszy start”.
Dreszcz lodu przebiegł mi po kręgosłupie. Mój kieliszek szampana nagle zrobił się ciężki i zimny.
„Z ogromną dumą” – oznajmiła moja matka, a w jej głosie słychać było teatralne wzruszenie – „informuję was wszystkich, że Elena podaruje Jessice i jej nowemu mężowi, Arthurowi, ten wspaniały penthouse w prezencie ślubnym!”. Wyciągnęła do mnie rękę, a potem dramatycznym gestem wskazała na migoczące światła miasta za oknami. „Dom, w którym będą budować swoją przyszłość! Prawdziwie bezinteresowny akt siostrzanej miłości!”
Cisza. Potem gromkie brawa, szybko przeradzające się w ryk około pięćdziesięciu gości. Jessica sapnęła, zakrywając usta dłońmi, a łzy radości spływały jej po twarzy. Artur, początkowo zdezorientowany, szybko się oswoił i objął Jessicę z zachwytem.
Krew mi zmroziła krew w żyłach. Hałas, klaskanie, podniecone pogawędki – wszystko to zlało się w ogłuszający ryk. Wstałem, zamarłem, a w głowie mi się kręciło. Obdarowywanie? Zaprosiłem ją, żeby ze mną zamieszkała, żeby dzieliła ze mną dom, żeby się nią opiekowała. Ale żeby to oddać? Mój dom? Moją oazę?
„Nie” – wyszeptałam, ledwo słyszalnie przebijając się przez hałas. Mój głos był jak nikła nić na tle narastającego, fałszywego szczęścia. „Nie. Zaprosiłam cię, żebyś ze mną zamieszkała, mamo. Nigdy nie powiedziałam, że oddaję komuś swój dom”.
Muzyka ucichła. Kwartet smyczkowy, wyczuwając zmianę w atmosferze, ucichł w niezręcznej ciszy. Oklaski ucichły. Wszystkie oczy w sali zwróciły się na mnie, a potem na moją matkę. Słodki uśmiech na twarzy pani Vance zniknął, zastąpiony stwardniałą maską furii.
Podeszła, jej jedwabna suknia szeleściła jak gniewne, suche liście. Zatrzymała się tuż przede mną, a jej oczy płonęły. „Nie bądź samolubna przy tych ludziach, Eleno” – syknęła niskim, groźnym pomrukiem. „Zawstydzasz mnie. Zawstydzasz Jessicę. Oddaj kluczyki. Dokumenty już tu są”. Wskazała na teczkę leżącą na stoliku nocnym.
„Nie” – powtórzyłem, a mój głos stał się silniejszy, niesiony falą czystego, nieskażonego szoku i zdrady. Mój umysł pędził, próbując pojąć ogrom jej oszustwa. Poprosiła o dokumenty na „przechowanie” – eufemizm oznaczający „przejęcie”. Nie zaufała mi; oszukała mnie.
Jej twarz wykrzywiła się, a potworna maska wściekłości zastąpiła słodką matriarchę. Jej ręka wystrzeliła w górę, poruszając się z zadziwiającą szybkością.
BÔP.
Dźwięk rozbrzmiał echem w ogłuszającej ciszy pokoju. Ostry, piekący cios w policzek. Moja głowa gwałtownie odchyliła się na bok. Uderzenie przeszyło mnie bolesnym dreszczem w szczęce. Mój diamentowy kolczyk, prezent ode mnie za sfinalizowanie pierwszej siedmiocyfrowej transakcji, wypadł mi z ucha, błyszcząc pod żyrandolem, gdy zatoczył łuk w powietrzu i wylądował gdzieś na polerowanej marmurowej posadzce.
„Ty niewdzięczna suko” – syknęła pani Vance głosem nabrzmiałym jadem, całkowicie pozbawionym matczynego uczucia. „Wychowałam cię. Ubrałam cię. Zapewniłam ci jedzenie. Jesteś nam to winna. Swojej rodzinie”. Jej oczy były zimne, wyrachowane, pozbawione ciepła. Były to oczy drapieżnika, który w końcu zapędził swoją ofiarę w kozi róg.
Dotknąłem piekącego policzka, ciepło własnej krwi rozlało się pod moimi palcami. Ból był prawdziwy, ale przyćmiony przez większy, głębszy ból. To było to. Ostatnia, krucha nić nadziei, tęsknoty za jej miłością, pękła. To nie był zwykły policzek; to był ostateczny koniec mojej dziecięcej iluzji. To był moment, w którym zrozumiałem, że wyścig był ustawiony, nagroda nigdy nie była realna, a ja byłem głupcem, biegnąc.
Pojedyncza łza, zimna i gorzka, w końcu spłynęła mi po policzku, nie z powodu fizycznego bólu, lecz z powodu śmierci marzenia. Ale potem stwardniała. Nie płakałam. Nie załamałam się. Spojrzałam na nią, naprawdę ją zobaczyłam po raz pierwszy – nie moją matkę, ale chciwą, manipulującą kobietę, która widziała we mnie jedynie narzędzie do wykorzystania.
Powoli, z namysłem, pochyliłam się. Moje palce musnęły chłodną marmurową posadzkę, szukając. Znalazłam. Diamentowy kolczyk, samotny promyk światła. Podniosłam go i ścisnęłam mocno w dłoni. To była ostatnia rzecz materialna, jaką im dałam – nadzieja, że ten kolczyk, symbol mojego osobistego sukcesu, w końcu mnie dostrzeże. Kosztowało mnie to tylko policzek i resztkę godności.
Wyprostowałam się, patrząc pani Vance prosto w oczy, a mój wzrok był pewny i niewzruszony, pomimo pulsującego bólu policzka. Mój głos, kiedy się odezwałam, był upiornie spokojny, pozbawiony emocji, niczym zimne, twarde dłuto w porównaniu z jej furią.
„Masz rację” – powiedziałem ledwie szeptem, a jednak przebił się przez pełną szoku ciszę w pokoju. „Jestem ci winien dokładnie to, co mi dałeś: nic”.