Nikt nie chciał kupić groźnego białego konia z bokiem pełnym blizn i bladymi oczami – zwierzęcia, które nawet jego treser uznał za zbyt niebezpieczne, do tego stopnia, że ​​dorośli mężczyźni musieli się wycofać. Na każdej aukcji ta scena się powtarzała: cisza, kilka szyderczych śmiechów i odgłos kopyt uderzających o metalową podłogę, jakby walczyło ze światem, który już się z nim rozstał. Aż pewnego dnia cicha kobieta w wyblakłej kurtce piechoty morskiej wystąpiła naprzód. Nie zapytała o cenę. Zapytała tylko o imię. – Page 2 – Beste recepten
ADVERTISEMENT
ADVERTISEMENT
ADVERTISEMENT

Nikt nie chciał kupić groźnego białego konia z bokiem pełnym blizn i bladymi oczami – zwierzęcia, które nawet jego treser uznał za zbyt niebezpieczne, do tego stopnia, że ​​dorośli mężczyźni musieli się wycofać. Na każdej aukcji ta scena się powtarzała: cisza, kilka szyderczych śmiechów i odgłos kopyt uderzających o metalową podłogę, jakby walczyło ze światem, który już się z nim rozstał. Aż pewnego dnia cicha kobieta w wyblakłej kurtce piechoty morskiej wystąpiła naprzód. Nie zapytała o cenę. Zapytała tylko o imię.

Mężczyźni patrzyli, jak prowadzi go w stronę starej przyczepy dla bydła, czekającej przy drodze. Ktoś mruknął: „Idzie trup”. Inny zaśmiał się, ale głos zamarł, zanim nabrał pewności siebie.

Gdy brama zamknęła się za zwierzęciem, pierwszy kopniak uderzył niczym wystrzał z armaty. Huknęła stal. Cała ciężarówka zadrżała. Meera cofnęła się, zaciskając szczęki, obserwując, jak przyczepa kołysze się na łańcuchach, aż koń znieruchomiał, ciężko dysząc.

Na chwilę dotknęła dłonią gorącego metalu.

„Przyzwyczaisz się” – powiedziała cicho. „A może ja się przyzwyczaję”.

Kierowca, Eddie Walker, wychylił się z okna taksówki. Miał siwą brodę, a twarz niczym mapa drogowa złożona ze słońca i lat, taka, jaką widuje się w każdym małym miasteczku wzdłuż autostrady I-40.

„Jesteś pewien, że chcesz to ciągnąć tak daleko?” zawołał. „Ostatnim razem, kiedy niosłem coś takiego, ściana o mało co nie pękła”.

Meera wsiadła na miejsce pasażera, nie patrząc na niego.

„Będzie cały i zdrowy”.

Eddie wypluł cienką smugę tytoniu przez okno.

„Czy ktoś ci teraz pomaga w Hollow?” Spojrzał na nią przez pęknięte lustro.

„Nikogo”. Pokręciła głową. „Jestem przyzwyczajona do pracy w pojedynkę”.

Stęknął i wrzucił bieg. Silnik z warkotem się obudził.

„Dziki koń, samotna kobieta, brak wody na mile”. Uśmiechnął się bez humoru. „Nie jest to zbyt szczęśliwa mieszanka”.

Meera zwróciła wzrok w stronę otwartej drogi przed sobą. Jej głos był spokojny, ale ostry.

„Dobre historie to nie te, które ktokolwiek pamięta.”

Koła toczyły się, wzbijając tumany czerwonego pyłu, który pochłaniał miasto za nimi. Przyczepa jęczała przy każdym podskoku. Z wnętrza dobiegał rytm kopyt uderzających o metal, jednostajny, nieustępliwy, niczym drugie bicie serca, podążające za ciężarówką, gdziekolwiek się udała.

Na zewnątrz rozciągała się bezkresna i pusta pustynia. Słońce chowało się za wzgórzami, malując horyzont rdzawo-fioletowymi barwami. Wiatr zaczął się wzmagać, niosąc się po asfalcie niczym szept z piasku.

Meera siedziała w milczeniu, z rękami złożonymi na kolanach, obserwując, jak ostatnie promienie słońca gasną na niebie. Eddie spróbował raz zanucić starą melodię country, którą usłyszał na jakiejś stacji radiowej AM z Amarillo, ale przerwał w połowie. Nie pasowała do ciszy.

Noc nadeszła szybko. Nie było zmierzchu, tylko twardy zjazd w ciemność. Reflektory ciężarówki wyżłobiły w niej tunele. Koń kopnął raz w grzbiet, głęboki, metaliczny odgłos rozniósł się echem po karoserii.

Eddie spojrzał.

„Wiesz, on rozmawia z tobą.”

Meera przechyliła głowę, wciąż patrząc w okno.

“Ja wiem.”

I przez chwilę jechali tak przez ciemność, przez wiatr. Dwóch nieznajomych i istota, której żadne z nich nie potrafiło do końca zrozumieć.

Kiedy dotarli na miejsce, Silver Hollow było spokojne.

Księżyc jeszcze nie wzeszedł, a dolina była pogrążona w cieniu i wietrze. Stara brama uchyliła się, gdy Meera ją popchnęła. Zawiasy zawyły w proteście, dźwiękiem tak ostrym, że zbudziłyby duchy. Szyld nad nimi wisiał krzywo, litery ledwo czytelne: SILVER HOLLOW.

Tam, gdzie kiedyś rosła zielona trawa, teraz zieleni nie było. Tylko ziemia i cierniste zarośla, stara, wyschnięta studnia i stodoła, która wyglądała, jakby za chwilę miała się zawalić. Wiatr przemykał przez połamane deski z głuchym jękiem.

Eddie zaparkował w pobliżu tego, co zostało z ogrodzenia i wyłączył silnik. Cisza, która zapadła, wydawała się innym rodzajem dźwięku, gęstym, wyczekującym.

„Do diabła” – mruknął, wpatrując się w stodołę. „To miejsce zostało uderzone przez czas i zapomniało się podnieść”.

Meera wyszła, jej buty zgrzytnęły w kurzu. Zapach rdzy, suchego siana i starego drewna powitał ją niczym wspomnienie.

„Utrzyma się” – powiedziała po prostu.

Zaśmiał się raz, cicho i zmęczono.

„Jak sobie chcesz. Zapłata dotrze do Sunrise”.

Skinęła mu lekko głową.

„Dzięki za podwózkę.”

Uchylił kapelusza i ponownie uruchomił silnik. Skręcając ciężarówką w stronę drogi, po raz ostatni zerknął w lusterko wsteczne. Kobieta się nie poruszyła, po prostu stała przy bramie przyczepy, jej postać pogrążona w ciemności. Słaby odgłos kopyt w metalowej skrzyni podążał za nim, aż zniknął w dolinie.

Meera ostrożnie otworzyła furtkę. Zawiasy parzyły jej palce od gorąca. Wewnątrz ogier poruszał się jak burza uwięziona w stali, dysząc żwawo, z drżącymi bokami.

„Spokojnie” – wyszeptała.

Kiedy otworzyła bramę, nie rzucił się od razu. Stał tam, rozdarty między walką a strachem, białkami oczu wyłapując skąpe światło gwiazd. Potem, z jękiem, który brzmiał jak grzmot, wyskoczył na zewnątrz.

Ziemia zadrżała pod jego ciężarem. Wokół niego wybuchł kurz. Pędził przez podwórko, okrążając raz, drugi, szybciej, badając każdy centymetr ogrodzenia, uderzając klatką piersiową o barierki. Drewno pękało, gwoździe strzelały. Jego oczy jarzyły się bladym różem w słabym świetle, odbijając ogień, którego tam nie było. Pot na jego szyi zamienił jego płaszcz w płynne srebro, poznaczony cieniem blizn.

Wyglądał bardziej jak dzika istota wyrwana z koszmaru niż jak zwierzę.

Meera się nie poruszyła. Stała na otwartej przestrzeni, z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, pozwalając wiatrowi ponieść jej głos, gdy w końcu się odezwała.

„Nikt cię już nie skrzywdzi” – powiedziała. „Ale musisz nauczyć się tu zostać”.

Zwolnił, parsknął, zaczął drapać ziemię, powietrze między nimi wciąż było przesiąknięte żarem i strachem. Wiatr niósł zapach spalonego żelaza i szałwii. Luźna blacha na dachu grzechotała jak bęben.

Przez dłuższą chwilę nie było słychać nic poza dźwiękami: oddechem konia, szumem wiatru przedzierającego się przez połamane deski i cichym pulsowaniem ziemi, przypominającej sobie, czym kiedyś była.

Kiedy ogier w końcu się zatrzymał, stojąc nieruchomo na środku zagrody, Meera westchnęła, jakby wstrzymywała oddech od kilku dni. Spojrzała na czarny szkielet stodoły, na wyschniętą studnię, na płot, który ledwo trzymał.

„Chyba oboje mamy coś do naprawienia” – powiedziała cicho.

Noc zapadła szybko. Niebo nad Silver Hollow było czyste, a gwiazdy ostre, by przeciąć światło. Nie było księżyca, tylko słaba żółta poświata sącząca się z jedynej żarówki wiszącej nad gankiem Meery.

Deski zaskrzypiały pod jej butami, gdy wyszła na zewnątrz z kubkiem kawy w dłoni. Siedziała na schodach ganku, łokcie oparła na kolanach, a wzrok wpatrywał się w ciemny zarys zagrody. Koń wciąż się poruszał, teraz powolny, niespokojny, ale nie dziki. Co kilka minut słychać było ciche kopyto, zgrzyt metalu o drewno, cichy pomruk oddechu.

Zapach dymu i kawy mieszał się w chłodnym powietrzu. Światło oświetliło niewielki metalowy przedmiot, który wisiał na jej szyi – wytarty kawałek brązu z wytłoczonym orłem. Nie miał już blasku, tylko wspomnienie. Obracała go w palcach, zatracona w starym nawyku odliczania sekund między uderzeniami serca.

Z ciemności koń parsknął, wykonał jeden ruch kopytami, po czym zamilkł.

„Też nie możesz spać, co?” zawołała cichym, ale pewnym głosem.

Wiatr połknął te słowa, ale w jakiś sposób poczuł, że zostały przyjęte.

Odchyliła się do tyłu, wpatrując się w gwiazdy. Oczy piekły ją ze zmęczenia, ale ich nie zamknęła. Nie robiła tego, niełatwo, od lat. Sen był drzwiami, które otwierały się w obie strony, a za nimi zawsze czaiły się niewłaściwe wspomnienia – błysk, hałas, cisza po nim.

Na zewnątrz, w zagrodzie, koń znów tupnął. Niemal czuła drżenie ziemi.

„Tak” – wyszeptała. „Wiem”.

Noc zbliżała się coraz bardziej, chłodna i żywa. Gdzieś w oddali zawołał kojot. Blaszany dach kliknął, stygnąc, a świat zdawał się składać do wewnątrz, aż nie pozostało nic poza dwiema istotami oddychającymi rytmicznie: żołnierzem i upiornie białym koniem.

Poranek nad Silver Hollow był łagodny i blady, z tym rodzajem światła, które zacierało granice, zamiast je odsłaniać. Rzadka mgła wisiała nisko nad doliną, kłębiąc się między płotami niczym dym. Meera stała na ganku z kubkiem wystygłej czarnej kawy, obserwując jej ruch.

Usłyszała ten dźwięk na długo, zanim go zobaczyła: odległy warkot silnika toczącego się po polnej drodze. To był dźwięk, który już tu nie pasował.

Wyblakły, niebieski pick-up zatrzymał się tuż przed krzywą bramą. Drzwi się otworzyły i wysiadła z niego kobieta. Wysoka, ciemne włosy zaplecione w luźny warkocz, ubrana w kamizelkę medyczną, która widziała pustynię i kurz. Dr Laya Serrano – dawna przyjaciółka Meery, gdy obie nosiły ten sam mundur i wierzyły w ratowanie rzeczy, które nie zawsze chciały być ratowane.

Laya zarzuciła na ramię znoszoną skórzaną torbę i zamknęła drzwi biodrem.

„Naprawdę to zrobiłeś” – powiedziała, rozglądając się po ranczu z półuśmiechem. „Kupiłeś ducha i się do niego wprowadziłeś”.

Wzrok Meery powędrował w stronę zagrody.

„Coś takiego.”

zobacz więcej na następnej stronie Reklama

Als je wilt doorgaan, klik op de knop onder de advertentie ⤵️

Advertentie
ADVERTISEMENT

Laisser un commentaire