Następnie otworzyłem szufladę biurka i wyciągnąłem kopertę, którą położyłem tam trzy dni wcześniej.
Nadal było zamknięte.
W lewym górnym rogu wydrukowano logo prywatnego laboratorium DNA.
W kopercie znajdowały się dwa patyczki higieniczne i podpisany formularz zgody.
Jedno z nich pochodziło z „Baby Ward”, nazwy używanej w szpitalu, gdy będąca w zaawansowanej ciąży Marissa zgłosiła się na rutynowe badanie kontrolne.
Jedno z nich pochodziło od Jasona Hayesa, który sześć tygodni wcześniej zasnął na kanapie podczas grilla u znajomego, z lekko otwartymi ustami i w ręku trzymał używany plastikowy widelec pokryty śliną.
Jason nie spotykał się już zbyt często z naszymi wspólnymi znajomymi.
Ale tego dnia się pojawił.
Wszedłem z Marissą, cały pewny siebie i zadowolony.
„Będę tatą” – oznajmił.
Powiedział to dziesięć razy w ciągu trzech godzin.
Zostawiał też wszędzie swoje plastikowe przedmioty.
Nawet kobiety, które dopiero zaczynają, mają stare nawyki.
Zawsze to ja po nim sprzątałam.
Nie przyszło mu do głowy, że tym razem mógłbym podnieść jego śmieci z innego powodu.
Wziąłem widelec.
Włóż do worka Ziploc.
Wysłano do laboratorium z cichą, pisemną prośbą:
„Proszę porównać materiał genetyczny z próbki A i próbki B w celu wykonania testu na ojcostwo. Wszystkie opłaty opłacone z góry.”
Wyniki nadeszły tego samego ranka.
Nie otworzyłem ich.
Jeszcze nie.
Coś we mnie chciało poczekać.
Trzymać prawdę w dłoniach w chwili, gdy uderzy mnie najmocniej.
Złapałam torebkę.
Wsunąłem kopertę do środka.
„Liv?” zawołał mój szef, kiedy wstałam. „Wszystko w porządku?”
„Rodzinna sprawa” – powiedziałem. „Muszę wyjść”.
„Chcesz o tym porozmawiać?”
„Nie” – powiedziałem. „Ale dziękuję”.
Do szpitala było trzydzieści minut drogi.
Jechałem z wyłączonym radiem, mocno trzymając kierownicę i obserwując własną twarz w lusterku wstecznym.
Wyglądałem… spokojnie.
Nie jest to kobieta, która zaraz wejdzie na arenę zwycięstwa swojego byłego i podpali ją papierem.
Na oddziale położniczym unosił się zapach środka antyseptycznego i pudru dla dzieci.
Podążałem za znakami do przedszkola.
Zobaczyłem go zanim on zobaczył mnie.
Jason stał przy dużym szklanym oknie, z rękami w kieszeniach, wpatrując się w rząd noworodków w przezroczystych gondolach.
Miał na sobie koszulę zapinaną na guziki i drogie dżinsy.
Jego włosy były potargane w ten kunsztowny nieład.
Wyglądał dumnie.
Miękkie na brzegach.
Mężczyzna widzi „swoje” dziecko po raz pierwszy.
Prawie mi go było żal.
Prawie.
„Olivio?” – powiedział ostro, kiedy w końcu się odwrócił i mnie zobaczył. „Co ty tu, do cholery, robisz?”
Uśmiechnąłem się.
Nie tak się do niego uśmiechałam.
Inny uśmiech.
„Gratuluję dziecka” – powiedziałem.
Wyprostował ramiona.
„Tak” – powiedział. „Prawdziwego syna, Olivio”.
Akcent nie był subtelny.
„Nie tak jak…” – zaczął, ale zaraz się opamiętał.
Nie jak co?
Nie takie, jakich nigdy nie mieliśmy?
Nie takie jak te, które, jak sobie wyobrażał, potajemnie usunęłam?
Pozwoliłem, aby niedokończone okrucieństwo zawisło w powietrzu.
„Przyniosłam ci coś” – powiedziałam, sięgając do torebki.
Zmarszczył brwi.
„Co to jest?” – warknął, gdy wyciągnąłem kopertę.
„Test DNA” – powiedziałem.
Zamrugał.
„Jaki test DNA?”
„Otwórz” – powiedziałem.
Wyrwał mi kopertę z ręki.
„Na moim synu?” – zapytał. „Zrobiłeś test DNA na moim dziecku?”
Moja szczęka się zacisnęła.
„O dziecku, dla którego mnie wyrzuciłaś” – powiedziałam. „Tak”.
„To jest… to jest nielegalne” – wyrzucił z siebie.
„Nieprawda” – powiedziałem spokojnie. „Wiedziałbyś o tym, gdybyś kiedykolwiek przeczytał cokolwiek przed podpisaniem”.
Spojrzał na mnie gniewnie.
Następnie rozdarł kopertę.
Papier zaszeleścił, gdy go rozkładał.
Zmarszczył brwi.
Jego wzrok przesunął się po stronie.
Zatrzymano.
Poszerzony.
Jego usta poruszały się bezgłośnie, gdy ponownie czytał ten sam wers.
Poza tym.
I jeszcze raz.
Krew odpłynęła mu z twarzy.
Nagle wyglądał… staro.
„Prawdopodobieństwo ojcostwa” – przeczytał na głos, beznamiętnym głosem.
Jego oczy, pełne rozpaczy, powędrowały w moją stronę.
„Zero, zero, zero procent.”
Powiedział to tak, jakbym chciał mu powiedzieć, że źle to zrozumiał.
Nie, nie zrobiłem tego.
„Testy DNA noworodków są niezwykle dokładne” – powiedziałem cicho.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo.
Brak dźwięku.
Brak ruchu.
Tylko to zdanie unosi się między nami.
Zero.
Nie „może”, nie „mało prawdopodobne”, nie „niejednoznaczne”.
Zero.
„To jest złe” – wyszeptał. „To… to nie może być dobre”.
Potrząsnął papierem, jakby słowa miały się ułożyć na nowo.
„Musieli pomylić próbki” – powiedział. „Albo laboratorium jest wadliwe. Albo ty… musiałeś przy nim majstrować. Kogo zatrudniłeś? Jakie laboratorium? Sfałszowałeś to?”
Złapał mnie za ramię i wbił palce w moją skórę.
“Powiedz mi!”
Spojrzałem mu prosto w oczy.
„Niczego nie udawałam, Jasonie” – powiedziałam. „ Ty udawałeś”.
Za nim zobaczyłem ruch.
Marissa szła powoli korytarzem, szpitalna koszula wystawała spod cienkiego szlafroka, włosy miała zaplecione w warkocze, a jej twarz była blada, ale promieniała w ten wyczerpany, młody sposób.
Trzymała plastikowy kubek z wodą, jedną ręką podtrzymując brzuch, jakby nadal był ciężki.
„Jason?” zapytała z wyraźnym akcentem i niepewnym głosem. „Dziecko w porządku?”
Obrócił się tak szybko, że woda zaczęła chlupotać.
Wcisnął jej papier w twarz.
„Czyje to dziecko?” – ryknął, wskazując na okno pokoju dziecięcego.
Zamarła.
Jej wzrok powędrował w stronę szkła.
A potem do niego.
A potem do mnie.
Jej palce zacisnęły się na kubku.
Na jej twarzy pojawił się lekki cień paniki.
To była odpowiedź, której potrzebowaliśmy.
Wściekłość Jasona eksplodowała.
„Skłamałeś mnie” – krzyknął. „Pozwoliłeś mi zniszczyć moje małżeństwo, pozwoliłeś mi uwierzyć…”
„Jason” – przerwałam mu spokojnym głosem – „sam zmarnowałeś swoje małżeństwo”.
Zignorował mnie.
Teraz chodził tam i z powrotem, przeczesując włosy dłonią, a papier testowy powiewał na wietrze.
„Kim on jest?” – zapytał Jason. „Kto jest ojcem?”
Broda Marissy zadrżała.
„Jason, proszę” – wyszeptała. „Nie tutaj”.