Następnego ranka obudziłem się wcześnie.
Ubrałam się praktycznie – ciemne spodnie i szarą bluzkę.
Związałam włosy w niski kucyk.
Spojrzałem na siebie w lustrze w łazience.
Moje oczy nadal były opuchnięte od płaczu, ale w moim wyrazie twarzy było coś innego.
Nowa twardość.
Determinacja, jakiej wcześniej nie było.
Siedemdziesiąt jeden lat cichego znoszenia wszystkiego.
O byciu poświęcającą się matką, która nigdy o nic nie prosiła.
Ale ten czas już minął.
Dziś zamierzałem stawiać żądania.
Dziś miałem zamiar żądać odpowiedzi.
Wziąłem portfel, trochę gotówki i wyszedłem z mieszkania.
Wsiadłem do autobusu jadącego w kierunku południowej części miasta.
Podróż była długa, trwała prawie godzinę. Trzeba było przemierzać aleje pełne porannego ruchu, mijając na każdym rogu taquerie, lombardy i kościoły.
Ludzie rzucili się do pracy, ściskając w rękach kubki z kawą i plecaki.
Wysiadłem przy głównym targu, tak jak powiedziała Denise.
Okolica wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałem.
Stare, trzy- i czteropiętrowe budynki z łuszczącą się farbą.
Nisko zwisające przewody elektryczne, które wyglądały, jakby mogły iskrzyć przy silnym wietrze.
Małe sklepiki z wyblakłymi szyldami w języku angielskim i hiszpańskim.
Zacząłem spacerować bocznymi uliczkami w poszukiwaniu bloków mieszkalnych.
Było ich kilka.
Za dużo.
Zdałem sobie sprawę, że będzie to trudniejsze, niż myślałem.
Nie mogłam po prostu pukać do każdych drzwi i pytać o Milesa.
Musiałem być mądrzejszy.
Wszedłem do sklepu na rogu, z zakratowanymi oknami i dzwonkiem, który dzwonił, gdy otwierałem drzwi.
Za ladą pracowała starsza kobieta.
Kupiłem butelkę wody i płacąc, zapytałem nonszalancko: „Przepraszam panią. Czy zna pani jakieś budynki w okolicy, w których wynajmuje się mieszkania? Szukam mojego syna, który właśnie się tu przeprowadził, ale zgubiłem dokładny adres”.
Kobieta spojrzała na mnie z życzliwością kogoś, kto widział już wszystko.
„Jest ich kilka, moja droga” – powiedziała.
„Budynek Santander jest dwie przecznice stąd. W nim zawsze są wolne mieszkania. Jest też Los Álamos Residential za targowiskiem i budynek San Miguel przy głównej alei. To najpopularniejsze budynki w okolicy.”
Podziękowałem jej i wyszedłem ze sklepu z listą miejsc, które chciałem zobaczyć.
Zacząłem od budynku Santander.
Był to nudny, ceglany budynek z wąskimi korytarzami i unoszącym się w powietrzu zapachem oleju kuchennego.
Poszedłem na drugie piętro, gdzie znajdował się mały znak z napisem „Administracja”.
Zapukałem do drzwi.
Otworzył je mężczyzna w średnim wieku z wąsami i w koszuli zapiętej na pół.
„Dzień dobry” powiedziałem.
„Szukam informacji o niedawno wynajętym mieszkaniu. Mój syn i jego żona, zdaje się, wprowadzili się wczoraj albo przedwczoraj.”
Mężczyzna spojrzał na mnie z podejrzeniem.
„Nie mogę udzielać informacji o lokatorach, proszę pani. Polityka prywatności.”
„Rozumiem” – powiedziałam, starając się brzmieć rozpaczliwie, ale bez przesady.
„Po prostu miałam nagły wypadek rodzinny i straciłam z nimi kontakt. Chcę tylko wiedzieć, czy są tutaj. On nazywa się Miles Hayes. Ona ma na imię Khloe. Są po trzydziestce”.
Mężczyzna pokręcił głową.
„Nic mi to nie mówi” – powiedział.
„W tym tygodniu wynajęli mieszkanie tylko starsza para i samotny student. Przepraszam.”
Schodziłem po schodach z poczuciem porażki, ale nie rezygnacji.
Pozostały jeszcze dwa budynki.
Ruszyłem w stronę osiedla mieszkaniowego Los Álamos.
Był to większy, pięciopiętrowy budynek z kremową fasadą, na której widać było ślady wilgoci i upływu czasu.
Drzwi wejściowe podparto cegłą.
Nie było żadnej ochrony ani portiera.
Poszedłem prosto do holu, w którym czuć było wilgoć, wybielacz i smażoną cebulkę.
Była tam tablica z numerami mieszkań, ale nie było widać żadnego biura administracyjnego.
Wędrowałem piętro po piętrze, szukając i nasłuchując.
Na trzecim piętrze usłyszałem głosy dochodzące z jednego z mieszkań, podczas kłótni.
Podszedłem do drzwi, próbując rozróżnić głosy, ale żaden nie był mi znajomy.
Kontynuowałem wspinaczkę.
Na czwartym piętrze, na końcu korytarza, zauważyłem, że na jednych z drzwi leży zupełnie nowa wycieraczka.
W pozostałych mieszkaniach były stare maty albo nie było ich wcale.
Ten szczegół przykuł moją uwagę.
Zbliżałem się powoli, serce waliło mi w piersi.
Stałam przed drzwiami, wstrzymując oddech i próbując usłyszeć coś dochodzącego ze środka.
Cisza.
Nic.
Zapukałem delikatnie.
Raz.
Dwa razy.
Czekałem.
Nic.
Zapukałem jeszcze raz, trochę głośniej.
Nadal nic.
Wróciłem na dół, sfrustrowany.
Może to nie był ten budynek.
Może przejmowałam się tym bez powodu.
Wyszedłem na ulicę i skierowałem się w stronę budynku San Miguel przy głównej alei.
Było to najdalsze z trzech miejsc, oddalone o piętnaście minut spacerem w teksańskim słońcu.
Gdy przybyłem, zobaczyłem, że budynek jest bardziej uporządkowany niż inne, z przeszklonymi drzwiami wejściowymi i panelem domofonu.
Obok przycisków znajdowała się lista nazwisk.
Zacząłem je czytać jedną po drugiej.
201 – Rodzina Rodríguez.
202 – J. Mendoza.
203 – brak nazwy.
204 – M. Hayes.
Pan Hayes.
Miles Hayes.
To było nazwisko mojego syna.
Mógł to być zbieg okoliczności.
Mógł to być ktoś inny.
Ale coś w głębi duszy mówiło mi, że tak nie jest.
Nacisnąłem przycisk mieszkania 204.
Czekałem.
Nic.
Nacisnąłem ponownie i przytrzymałem dłużej.
Cisza.
Nacisnąłem trzeci raz.
I wtedy w końcu usłyszałem głos Khloe w interkomie.
„Kto tam?” zapytała zirytowana i niecierpliwa.