Kiedyś myślałam, że każda rodzina ma swoje „złote dziecko”.
Nie zdawałam sobie sprawy, że moja matka zbudowała ołtarz dla mojego.
Poranek mojego ślubu zaczął się jak sen. A przynajmniej jak sen, o którym opowiada się na terapii dziesięć lat później – słodki na początku, ale z nutą kwaskowatości w tle. Wynajęty przez nas domek był schowany na cichym zboczu za Bath, a jego porośnięte bluszczem kamienne ściany lśniły wczesnym słońcem. W apartamencie dla nowożeńców unosił się delikatny zapach róż i szampana, którego otworzyłam zbyt wcześnie.
Stałam boso na drewnianej podłodze, a moja sukienka wisiała na drzwiach niczym obietnica. Prawdziwa suknia ślubna, a nie znalezisko z Goodwill, które kupiła mi mama, kiedy miałam osiemnaście lat i spotykałam się z chłopakiem, który mieszkał w jego vanie. Nie ta, którą moja siostra, Alice, miała na sobie dwa razy podczas sesji zdjęciowych, które opublikowała w internecie. Moja suknia – jedwabna, dopasowana, o czystych liniach, z długim trenem, sprawiała, że czułam, jakbym w końcu wkraczała w życie, które sama sobie zbudowałam, a nie takie, które mi dano.
Moja matka tego nienawidziła.
Dobrze to ukrywała – zawsze tak robiła – ale widziałam, jak jej grymas zniknął, gdy po raz pierwszy zobaczyła sukienkę na przymiarce. Nie był to dramatyczny grymas. Po prostu taki, kiedy jej usta się zacisnęły, a kąciki ust się zacisnęły. Taki, jakiego używała, gdy czegoś nie pochwalała, ale nie chciała tego powiedzieć na głos. Jeszcze.
Ale zbagatelizowałam to. Dziś był mój dzień. Wyjątkowo nie zamierzałam się przed nikim zmniejszać.
Zwłaszcza nie dla Alicji.
Moja siostra wpadła do pokoju wczesnym rankiem, już z pełnymi włosami i makijażem, w jedwabnym szlafroku tak białym i eleganckim, że wyglądał jak ślubny. To było prawdopodobnie celowe.
„Boże, wyglądasz na wyczerpanego” – powiedziała.
„Dzień dobry Tobie również” – odpowiedziałam, uśmiechając się do swojego odbicia w toaletce.
Opadła na sofę i zaczęła przeglądać telefon. „Mama na dole panikuje z powodu kwiatów. Albo pogody. Albo zmarszczek. Trudno powiedzieć”.
Zaśmiałam się. Naprawdę. Pomimo całej rywalizacji, pomimo lat porównywania, wciąż kochałam Alice bardziej, niż powinnam. Była olśniewająca, głośna, magnetyczna; ludzie zwracali na nią uwagę, gdy wchodziła do pokoju. A ja? Byłam „tą cichą”, „tą dobrą”, „tą rozsądną”, co – jak się później dowiedziałam – było jedynie grzecznym namiastką „mniej interesującej”.
Ale to było w porządku. Nie chciałem dziś być w centrum uwagi. Tylko szczęścia.
O 10:15 rano, zaraz po tym, jak mój wizażysta skończył mój delikatny, olśniewający makijaż, moja mama zapukała do drzwi.
„Kochanie?” zawołała głosem słodkim i ciepłym.
Moja matka używała takiego tonu tylko wtedy, gdy czegoś chciała lub gdy chciała coś zniszczyć.
„Proszę wejść” powiedziałem.
Weszła, trzymając długą, cienką świecę – kość słoniową, elegancką, taką, jaką stawia się na stole podczas kolacji. Świeca była zapalona, a dym powoli unosił się w górę.
Wpatrywałam się. „Mamo… po co ta świeca?”
Machnęła lekceważąco ręką. „W korytarzu zamigotał prąd. Nie chciałam się błąkać po ciemku”. Podeszła bliżej. Za blisko. „Pozwól mi się zobaczyć”.
Stałam, a nerwowość kłuła mnie pod skórą. Trzymała świecę kilka centymetrów od mojej sukienki, okrążając mnie – dziwne, niepotrzebne. Moja stylistka zatrzymała się, mierząc ją wzrokiem.
„Piękne” – mruknęła mama nieczytelnym tonem. „Bardzo… odważne”.
To słowo zabrzmiało jak obelga.
„To klasyka” – poprawiłam. „I pasuje mi idealnie”.
Nuciła. „Idealnie” – powtórzyła, jakby sprawdzała to słowo w ustach i uznała je za nieprzyjemne.
Potem pochyliła się – za szybko, za blisko – i światło świecy musnęło brzeg mojego trenu.
Stało się to natychmiast: iskra, skwierczenie, jasnopomarańczowy rozbłysk płomienia.
„O Boże!” krzyknęłam, zataczając się do tyłu.
Stylistka rzuciła się na mnie. Alice podskoczyła z krzykiem. Moja matka jęknęła – ale nie dość szybko. Nie zdążyła ukryć iskierki satysfakcji na twarzy. Mikroekspresji, błysku czegoś na kształt triumfu, zanim jej rysy zmieniły się w panikę.
„O nie! Kochanie, tak mi przykro…” Upuściła świecę, depcząc ją obcasem.
Moja sukienka, dzięki Bogu, nie została pochłonięta, ale jedwab na dole był przypalony, zwijając się jak zaschnięte płatki. Tren był zniszczony.
Mój umysł zamarzł.
Mama dramatycznie przyłożyła dłonie do policzków. „Nie widziałam pociągu. Bardzo mi przykro. Och, kochanie, jaka szkoda…”
Szkoda . Nie. Co możemy zrobić? Nie . Czy wszystko w porządku? Tylko stwierdzenie ostateczności.
Alicja spojrzała między nami, a jej twarz się ściągnęła. „Mamo… dlaczego przyniosłaś tu świeczkę?”
„Już wyjaśniłam” – warknęła mama. „Moc…”
„Jest moc” – powiedział cicho stylista. „Wszystkie światła są włączone”.
Moja matka spojrzała na nią tak, jakby ta się odezwała, nie wiedząc, kiedy to zrobić.
Wpatrywałam się w zniszczony jedwab, z zaciśniętym gardłem i drżącymi dłońmi. Mojej matce nigdy nie podobało się, że wybrałam Bath zamiast naszego rodzinnego miasta w Pensylwanii. Mówiła, że czuła się przez to „nie na miejscu”. Nie podobało jej się, że mój narzeczony, Max, był spokojny i skryty, zamiast obdarzać ją uwagą. Zdecydowanie nie podobało jej się, że przestałam do niej przychodzić po aprobatę.
Ale sabotować moją suknię ślubną?
„Zrobiłeś to… celowo”. Mój głos się załamał.
Jej wyraz twarzy stwardniał. „Przepraszam?”
„Tak.”
Uniosła brodę. „Dlaczego miałabym to zrobić?”
Alicja zamarła. Wiedziała dlaczego. Wszyscy wiedzieliśmy dlaczego.
Przełknęłam ślinę. „Bo ładnie wyglądałam”.
Jej milczenie było najgłośniejszym wyznaniem.
Kontynuowałam, a uświadomienie uderzyło mnie jak cios: „Nie zniosłabyś tego, że ludzie – akurat dzisiaj – mogliby patrzeć na mnie, a nie na Alice”.
„Nie bądź śmieszny” – warknęła moja matka, a jej policzki pokryły się rumieńcem.
Więc powiedziałem to powoli i łagodnie, bo prawda czasami brzmi jak ostrze wysuwające się z pochwy.
„Chciałeś mieć pewność, że pozostanę zwyczajna.”
W pokoju zapadła cisza.
Moja matka zawsze twierdziła, że nie jest jak te matki, które faworyzują. Ale nią była – faworyzowała ich tak umiejętnie, że wyglądało to na troskę. Alice była gwiazdą, a ja ekipą wsparcia. Taki układ rozumiała.
Ale teraz widziałam wszystkie te chwile wyraźnie ułożone:
te, kiedy mówiła mi, że pewne kolory mnie „wyblakły”, ale zachwycała się strojami Alice.
Te, kiedy mówiła, że moje osiągnięcia są „praktyczne”, a Alice – „wspaniałe”.
Te, kiedy mówiła, że nie potrzebuję makijażu, nie dlatego, że jestem ładna, ale dlatego, że nie jestem warta zachodu.
Te, kiedy mówiła: „Nie zwracaj na siebie uwagi”.
A teraz to.